W moim życiu książki stanowią niezwykle istotny element i wiele z nich ma dość mocno ugruntowaną pozycję w mojej głowie i moim sercu. Jedną z takich książek jest „W głębi kontinuum” Jean Liedloff (Wydawnictwo Mamania, 2010). Pisząc o chustonoszeniu, karmieniu piersią i w ogóle bliskości z dzieckiem, nie da się chyba o niej nie wspomnieć.
Książka robi potężne wrażenie. Pamiętam, że po jej przeczytaniu miałam ochotę zaszyć się z rodziną w jakimś buszu, żeby móc w pełni doświadczyć tego, o czym pisze autorka ;). Szczerze mówiąc, ta ochota wraca do mnie nierzadko ;).
Jean Liedloff jest twórczynią idei kontinuum, która zakłada, że każdy z nas rodzi się z pewnymi wrodzonymi oczekiwaniami, ukształtowanymi u zarania dziejów ludzkości. Pojawiający się na świecie człowiek oczekuje, że po wyjściu z macicy wyląduje miękko w ramionach matki, będzie słyszał bicie jej serca, czuł jej ciepły dotyk i smak. To jest jego naturalne środowisko, w którym chce trwać przez kilka kolejnych miesięcy i w którym wszystkie jego potrzeby są spełniane na bieżąco. Przez ok. dwa miliony lat nasz gatunek miał się z tym świetnie. Niestety, „mądry” człowiek, któremu przestało się podobać „uwiązanie” do dziecka, uznał, że noworodka lepiej jest zaraz po narodzinach odseparować od matki i umieścić w sali z innymi płaczącymi wniebogłosy maleństwami, zaś po powrocie do domu zostawić w łóżeczku, zamknąć drzwi i poczekać aż samo z wycieńczenia przestanie płakać. Wielu ludzi nadal tak postępuje—pomimo tego, że dziś już dokładnie wiadomo, jakie rysy na psychice małego człowieka może zostawić takie postępowanie.
Autorka książki na pewnym etapie swojego życia odbyła kilka podróży do Ameryki Południowej i żyła wśród Indian z plemienia Yequana. Zaskoczyło ją to, jak rzadko da się tam słyszeć płacz dziecka, a ludzie są pogodni i spokojni. Wiele miesięcy obserwacji pozwoliło jej dojść do wniosku, że niezwykłe usposobienie Yequańczyków ma swoje korzenie w sposobie wychowywania przez nich dzieci. W wielkim skrócie chodzi o to, że noworodek i potem niemowlę zawsze jest przy matce, która nosi je ze sobą dosłownie wszędzie. Jeśli akurat ona z jakiegoś powodu nie może ponieść dziecka, robi to ktoś inny. Dziecko towarzyszy mamie przy wszystkich codziennych czynnościach. Paradoksalnie nie poświęca mu się zbyt wiele uwagi—ulubionym zajęciem niemowląt i małych dzieci jest bowiem obserwacja czynności wykonywanych przez dorosłych. Nie jest to zresztą cecha wyłącznie dzieci Yequańczyków, lecz ludzi w ogóle ;).
Gdy dziecko rośnie i zaczyna samodzielnie raczkować i chodzić, matka również jest w pobliżu i zajmuje się codziennymi czynnościami. Dziecko w każdej chwili może do niej podejść, przytulić się, nakarmić. Na tym polega dorastanie w poczuciu bezpieczeństwa i bliskości. Rodzice nie narzucają dziecku swojej uwagi, jednak dziecko może na nią liczyć zawsze, kiedy tylko tej uwagi potrzebuje. Poprzez ciągłą obserwację dorosłych dziecko uczy się prawidłowych zachowań, które warunkują dobre relacje ze współplemieńcami w przyszłości. Kiedy osiąga właściwy dla siebie wiek, przyłącza się do pracy dorosłych. Nikt dziecka nie pogania i niczego na nim nie wymusza. Jest rzeczą naturalną, że jedno dziecko dojrzewa do pożytecznej pracy w wieku 2 lat (tak, tak), a inne w wieku 3 czy 4, bo każde kiedyś dojrzewa (nawiasem mówiąc, dość szybko). Pewnego dnia mała dziewczynka po prostu bierze narzędzia i uciera maniok. Co ważne, nikt się nad nią nie rozczula i nie zasypuje pochwałami, ponieważ praca na rzecz społeczności jest rzeczą naturalną (tak samo jak spanie, jedzenie czy odpoczynek) i ona o tym doskonale wie.
W sposobie wychowywania dzieci Yequańczyków uderzające jest to, że dziecka się nie pilnuje i nie ratuje z różnego rodzaju opresji. Dziecko samo uczy się, jak unikać niebezpieczeństw, ponieważ oczekuje się od niego, że będzie potrafiło o siebie zadbać. Małe dzieci bawią się ostrymi narzędziami na brzegu skarpy i jest to tak samo naturalne jak dla nas zabawa w piaskownicy. To jest chyba najbardziej tajemnicza dla mnie część książki…
Można powiedzieć, że Jean Liedloff zapoczątkowała w krajach zachodnich nurt „rodzicielstwa bliskości”—powrotu do natury poprzez chustonoszenie dzieci, spanie z rodzicami itp. Dowodzi, że bliskość z dzieckiem nie prowadzi do uzależnienia go od siebie—wręcz przeciwnie! Jak pisze, „zaufanie do siebie ma źródło w pełnowartościowej fazie rozwoju w ramionach matki.” Dziecko, które wzrasta w wielkiej bliskości z matką, ma większe szanse na stanie się pewnym, kochającym siebie, pogodnym, zrównoważonym i szczęśliwym dorosłym.
Mamy się od kogo uczyć – przede wszystkim zaufania do siebie i zaufania do dziecka.
Follow my blog with Bloglovin